niedziela, 29 września 2013

Bezdyskusyjnie mamy już jesień. Dziś byłam jedną z nielicznych i ostatnich osób, które do kościoła postanowiły pójść w żakiecie. 
Nic na to nie poradzę, nie cierpię pór przejściowych. Nigdy nie mogę trafić z ubiorem, albo marznę, albo się duszę z gorąca...

Pierwszy zjazd w pracy już za mną, kolejny rok akademicki przede mną... A jesień to nostalgia, to melancholia, czy to więdnące liście, które pamiętamy jeszcze jako pączki na gałęziach i później w soczystej zieleni chroniące przed słońcem przypominają nam o przemijaniu, gdy czerwienią ścielą się pod stopami i pękają z suchym trzaskiem? Oto kwintesencja przemijania... Dni człowieka są jak trawa: kwitnie jak kwiat na polu: Ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma i miejsce, gdzie był, już go nie poznaje.

Jakoś nie mogę dziś znaleźć sobie miejsca... ani czytać mi się nie chce, ani spać... dziwnie mi. przejmujące uczucie, a jakby jakiś ból...  a nic mnie nie boli. Bardzo nie lubię takiej siebie.


To zapewne z braku roboty. Na szczęście jutro pojadę sobie do Lublina, załatwię co mam załatwić, pożyczę książki i wtedy, oj wtedy będę miała dużo do roboty. Koniec z użalaniem się i szukaniem sobie problemów...
Teraz włączę Poirota, Mami będzie wyszywać, ja będę robić najdłuższy szalik świata :P

Oczy będą bolały, ale umysł będzie trochę zajęty ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz