sobota, 27 grudnia 2014

i choć przygasł świąteczny gwar

Miała być świąteczna notka, o śniegu, choince i prezentach. O byciu z bliskimi.
O chodzeniu po wsi, nocą, o piciu za remizą i na stacji, o tańczeniu i śpiewaniu na lotniskowej, kolędowaniu wzdłuż krajówki, o tańcach bez muzyki na stacji, o śmiechu i leżeniu na krajówce - wśród nocnej ciszy.

Nie będzie.

Przed chwilą dowiedziałam się, że mój kolega ze studiów doktoranckich - nie żyje.
Zaginął dzień przed Wigilią, dowiedziałam się w Wigilię rano i to skopało mój nastrój na święta, znowu - jak z Melą, siedziałam, udostępniałam, próbowałam się modlić i nie tracić wiary. Wierzyłam, że P. dostanie ode mnie po głowie, za stracha jakiego napędził. Dziś się dowiedziałam, że jedyne co może ode mnie dostać, to wiązankę kwiatów, na ostatnią drogę.


Po Meli, nie chcę rozmawiać z Bogiem, mijamy się jak dawni znajomi, z przyzwyczajenia kiwamy sobie głową... teraz chyba skinięć braknie. Byłam w kościele w Boże Narodzenie... nie czułam atmosfery, radości, ostatnie co czułam to zaufanie, zawierzenie.

A teraz? Najbardziej ułożony chłopak, odpowiedzialny, zdolny naukowiec, fantastyczny facet nie żyje.

Widziałam Go równo dwa tygodnie temu, ja czekałam na swoje seminarium, On przyszedł do sąsiedniej katedry... Uściskaliśmy się... pogadaliśmy, przyszedł mój promotor, rozstaliśmy się... nie czułam, że widzę Go ostatni raz. Później via FB, kilka/naście słów... za mało. Brakowało mi czasu.  Znowu.

Mieliśmy pójść na piwo, pogadać. 

Dlaczego Bóg go zabrał, dlaczego dzień przed Wigilią Jego narodzenia zniknął, tak dobry człowiek. Brakuje mi słów, ciągle nie umiem sobie tego ułożyć, zrozumieć. Chyba moja wiara, że się znajdzie jeszcze nie zniknęła...  jeszcze smutek nie przedarł się przez warstwy nadziei. 


Nie mam słów.... 


"Nieobecnych pojawią się cienie" 

piątek, 19 grudnia 2014

no, no, no

w nicość śniąca się droga.
Czuję się rozsypana. Jak mąka wysypana na stolnice, pękła skorupka mojego żalu i teraz koloidalny roztwór rozwleka wszystko po płaszczyźnie, ręce powinny zbierać to i zagarniać, ale opadły.

Jakbym w środku zamieniła się w kamień. Nie wiem czy oglądaliście Kucyki Ponny, my z moim młodszym bratem(dziś pewnie by się wyparł) tak. Tam był odcinek o psie, pod którego dotykiem wszystko zamieniało się w kamień. Czuję, że dotknęła mnie taka łapa.

W środku jestem poobijana, na zewnętrzne rany można wetrzeć ketonal, kwaśną wodę... jak leczyć posiniaczone wnętrze, jak leczyć coś co odeszło, jak się opatruje pustkę?

Tli się we mnie jeszcze nadzieja i ta płonąca żagiew wciąż otwiera rany... czasami nie wytrzymuję i wyrwie się szloch, albo łza, zwykle skręcam się w środku i pustoszeję. Od nowa.

Moja praca leży, w plecaku leży artykuł do poprawy... wszystko straciło swoje znaczenie.

Czasami widzę Melę, jak czarno-srebrzystego patronusa, niemalże czuję kształt jej pyszczka, ostrość pazurków i miękkość futerka. Powoli przestaje kołysać mnie do snu złudzenie jej miauczenia.

Niech miną święta, stary rok, nowy. Niech wszystko przeminie.

Nie miała racji Szymborska przemijanie nie jest piękne.
Rację ma Sheldon



środa, 10 grudnia 2014

In memoriam


Dlaczego tu nie piszę? Bo moje życie prywatne runęło. Nie chodzi o pracę, nawał obowiązków, bo to wszystko nigdy nie sprawiało, że nie mogłam roześmiać się z całego serca, zawsze dostrzegałam piękno i humor. Teraz już nie dostrzegam, a nawet jak dostrzegam, nie zachwycam się. Nie chcę trwać, w zachwycie, pustce, nie chcę.

Łzy w oczach, tęsknota i pustka

Półtora tygodnia temu, w moje urodziny Mela uciekła Tacie pod gabinetem weterynaryjnym. Przez dziesięć lat była... nie umiem  nazwać tego czym, bo była wszystkim. Czy uciekła, żeby odpłynąć do Valinoru? Mam nadzieję. Bo gdy pomyślę, że błąka się opuszczona, przestraszona... nie miała szans, żeby przeżyć. A oddałabym wszystkie książki, pieniądze, wszystko co mam i co mieć będę, żeby wróciła... niestety żaden Rumpelsztyk się nie pojawił. Jestem sama z tym smutkiem i pustką. Nowa kotka, chociaż jest śliczna i przytulna, jest tylko kotem, nie jest Melą.


Wiecie... do dziś pamiętam dzień kiedy poznałam Melę. To był koniec kwietnia 2004, podjęłam decyzję, że ponieważ dawno nie mieliśmy kota, a ja tęsknię za mruczeniem, bodzeniem, przygarnę kicię. I gdy weszłam do weta pani przyniosła mi dwa, jedną trikolorkę, która miała dopiero zabieg i nie mogła pójść do ludzi od razu i biało-czarne kocię, które jak weszło mi na kolana, zaraz się rozmruczało i połączyła nas miłość.

Wysłuchałam historii Meli, która była kotem po przejściem, wielokrotnie brana i oddawana... biedna malizna z krótkim ogonkiem. Zabrałam ją do domu w torbie podróżnej, miauczała w MKS-ie. Jak wyszła w domu z torby była zdezorientowana, nie miauczała tylko otwierała pyszczek. Jakby bała się że jak będzie zbyt głośna, to też ją oddamy? Pojawiła się moja siostra z córką i głaskałyśmy ją na pięć par rąk. Później Tata ją zobaczył... już się pakowałam. A Mela spała mi wokół szyi(a nie cierpię spać na plecach), wtedy obiecałam jej, że nigdy jej nie opuszczę i nie pozwolę by stała jej się krzywda. Zawiodłam. Jak zwykle.

Przez miesiąc trzymaliśmy ją w domu, jak wyrwała się na wolność, poszła w długą, ale wróciła i pokochała okolicę. Polowała, prała Raula pazurami po pysku. Robiła co chciała, owinęła nas sobie dookoła palca. Wszystkich.

Kiedyś usłyszałam jak jeden z księży mówi, że jeżeli ktoś uważa, że kocha zwierzę prawdziwą miłością, to coś jest nie tak z jego człowieczeństwem. Więc z moim jest coś nie tak. a ten mądry ksiądz, niechby zobaczył jak Mela była kochana i oddana, wyczuwała gdy źle się czułam, było mi zimno, bolał mnie brzuch, miałam ciężki okres, ona przychodziła, kładła mi się na brzuchu, grzała, bodła, była.

Była ze mną w każdym gorszym momencie. Gdy uczyłam się do matury, przed każdym kolosem i egzaminem, później na doktoranckich i wreszcie jak wyczuwała mój stres przed hospitacjami, jak nikt... Była, dawała się głaskać, nadstawiała brzuszek. Kładła się na laptopie, na książkach, nadzorowała moją pracę z łóżka i z parapetu.

Choroba i starość ją zmieniły, garnęła się do mnie jeszcze bardziej, usypiała wczepiona w moją rękę, mruczała, przytulała się aż w końcu zniknęła... a ja wciąż nie mogę się z tym pogodzić. Wciąż wracam do domu i mam nadzieję, że będzie czekała pod bramą...

Była jedną z istot za które bym dała się pokroić, byle nie stała jej się krzywda. a teraz jej nie ma. Koc na moim łóżku jest pusty, parapet za biurkiem pełny jej nieobecności, każdy element mojego domu przypomina mi, że jej nie ma. Nie cieszy mnie śnieg, nowa książka, kawa... nie cieszy mnie praca, bo żebym nie wiem ile zarobiła nie sprawię, że ona wróci.

Przynosiła żywe myszy do łóżka, w prezencie, kiedyś nasikała mi na łóżku bo czymś ją zdenerwowałam, kładła się na książkach, zajmowała całe łóżko, czasami miauczała jak opętania.

Chciałabym wiedzieć, czy dałam jej dobry dom, dałam wszystko co mogłam, przede wszystkim ogromny kawał serca....

Poniżej w zdjęciach macie uwiecznioną Melę, chociaż ja nie potrzebuję do tego zdjęć, ona już jest i będzie zawsze częścią mnie… Dekada wspaniałego życia…

Dlaczego Mela zapomniała, że „odejść, tego się nie robi człowiekowi”?