Bezdyskusyjnie mamy już jesień. Dziś byłam jedną z nielicznych i ostatnich osób, które do kościoła postanowiły pójść w żakiecie. Nic na to nie poradzę, nie cierpię pór przejściowych. Nigdy nie mogę trafić z ubiorem, albo marznę, albo się duszę z gorąca...
Pierwszy zjazd w pracy już za mną, kolejny rok akademicki przede mną... A jesień to nostalgia, to melancholia, czy to więdnące liście, które pamiętamy jeszcze jako pączki na gałęziach i później w soczystej zieleni chroniące przed słońcem przypominają nam o przemijaniu, gdy czerwienią ścielą się pod stopami i pękają z suchym trzaskiem? Oto kwintesencja przemijania... Dni człowieka są jak trawa: kwitnie jak kwiat na polu: Ledwie muśnie go wiatr, a już go nie ma i miejsce, gdzie był, już go nie poznaje.
Jakoś nie mogę dziś znaleźć sobie miejsca... ani czytać mi się nie chce, ani spać... dziwnie mi. przejmujące uczucie, a jakby jakiś ból... a nic mnie nie boli. Bardzo nie lubię takiej siebie.
To zapewne z braku roboty. Na szczęście jutro pojadę sobie do Lublina, załatwię co mam załatwić, pożyczę książki i wtedy, oj wtedy będę miała dużo do roboty. Koniec z użalaniem się i szukaniem sobie problemów...Teraz włączę Poirota, Mami będzie wyszywać, ja będę robić najdłuższy szalik świata :P
Oczy będą bolały, ale umysł będzie trochę zajęty ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz